Moi rodzice pochodzą ze wschodniej Galicji. Ojciec był najmłodszym z licznego rodzeństwa, w którym nie brakowało wyjątkowych postaci. Jan Weber, brat ojca, był konstruktorem „samolotu Webera i Sochackiego”, którego pierwszy lot - niestety zakończony katastrofą - odbył się w listopadzie 1910 roku na Błoniach Janowskich we Lwowie. Po pobieraniu nauk w szkołach lwowskich i krakowskich, w 1913 roku ojciec wyjechał do Włoch na studia architektoniczne na Politechnice Mediolańskiej. Zaprzyjaźnił się tam z włoskim potentatem pszczelarskim o swojsko brzmiącym nazwisku Piana, od którego zaraził się pszczelarskim bakcylem. Zaważyło to na całym jego dalszym życiu. Wybuch I wojny światowej uniemożliwił kontynuację studiów architektonicznych, których już nigdy nie ukończył. Jego pasją życiową stało się pszczelarstwo. Po zakończeniu wojny współorganizował Małopolski Związek Pszczelarski we Lwowie oraz redagował wydawane tam czasopismo "Bartnik Postępowy". Będąc samoukiem, wkrótce opanował wiedzę z zakresu pszczelarstwa Napisał kilka podręczników, wykładał też pszczelarstwo na Akademii Medycyny Weterynaryjnej we Lwowie. Poznał tam moją matkę - z domu Winkowską, która prowadziła zajęcia w Snopkowskiej Szkole Gospodarstwa Domowego pod Lwowem.
Po II wojnie światowej, gdy Polska straciła wschodnią Galicję na rzecz Związku Sowieckiego, podobnie jak inni pracownicy lwowskich uczelni, rodzice przenieśli się do Wrocławia. Ojciec kontynuował swoją pszczelarską działalność naukowo-dydaktyczną na połączonym Uniwersytecie i Politechnice Wrocławskiej, z których później wyodrębniła się Wyższa Szkoła Rolnicza - obecna Akademia Rolnicza we Wrocławiu. Przez pewien okres był też dyrektorem Technikum Pszczelarskiego w Byczeniu k/Kamieńca Ząbkowickiego. Urodzony w 1889 roku, ojciec był aktywny zarówno na polu pszczelarstwa, jak również drugiej pasji - astronomii, aż do 1975 roku. Skonstruował małe przenośne planetarium oraz obrotową mapę nieba "Precessarium". Ponadto prowadził planetarium funkcjonujące przez kilka lat w jednej z kopuł wrocławskiej Hali Ludowej. Interesował się też międzynarodowymi językami - IDO i esperanto, których był gorącym propagatorem. Żywotność i aktywność godna pozazdroszczenia.
Urodziłem się w 1947 roku, a więc gdy mój ojciec miał 58 lat, we Wrocławiu - "mieście stu mostów i stu kościołów". Po uzyskaniu matury w 1966 roku w III Liceum Ogólnokształcącym im. Adama Mickiewicza we Wrocławiu, rozpocząłem studia geologiczne na Uniwersytecie Wrocławskim. Będąc na III roku studiów poznałem drobną blondynkę o dużych oczach, która wówczas studiowała germanistykę. Na Wielkanoc 1972 roku, na swoje nieszczęście, lekkomyślnie zgodziła się zostać moją żoną. W tym samym roku uzyskałem dyplom magistra geologii, a od 2 stycznia 1973 roku do chwili obecnej pracuję w Instytucie Gleboznawstwa i Ochrony Środowiska Rolniczego Akademii Rolniczej we Wrocławiu.
W 1973 roku urodziła się córka Marta, w 1975 druga córka Ewa, a w 1978 - syn Paweł. W tym samym roku obroniłem pracę doktorską nt. genezy i właściwości gleb wytworzonych z serpentynitów Dolnego Śląska. Wkrótce potem dałem się wciągnąć bez reszty w działalność "solidarnościową". Zostałem przewodniczącym Komitetu Założycielskiego, a następnie Komisji Uczelnianej AR, byłem też członkiem Zarządu Regionalnego Dolnego Śląska oraz delegatem na I Krajowy Zjazd "Solidarności" w Gdańsku. Po przerwie związanej z epizodem solidarnościowym, szczęśliwie się habilitowałem w 1995 na podstawie rozprawy: "Submikromorfologiczna charakterystyka środowiska glebowego zmienionego pod wpływem emisji hut miedzi". W styczniu 2002 roku uzyskałem tytuł naukowy profesora.
Legalna działalność Związku zakończyła się w nocy z 12 na 13 grudnia 1981, gdy generał w ciemnych okularach ogłosił stan wojenny. Tego samego dnia, a w zasadzie jeszcze w nocy, w Gmachu Głównym Uczelni część pracowników i studentów rozpoczęła strajk protestacyjny, którego przebieg szczegółowo zrelacjonował Adama Jara w książce "Pięćdziesiąt siedem godzin" (wydanie specjalne Biuletynu informacyjnego NSZZ "Soildarność" AR we Wrocławiu, KOMUNIKATY 43, 1992). Tak długo właśnie trwał na AR strajk okupacyjny. Zakończył się po ultimatum postawionym po raz trzeci przez władze wojskowe, po brutalnym rozbiciu strajków w Pafawagu i na Politechnice Wrocławskiej. Z racji pełnionej funkcji przypadł mi zaszczyt przewodniczenia Komitetowi Strajkowemu, którego wszyscy członkowie okazali się wspaniałymi ludźmi. Sprawdzili się nie tylko w dramatycznych chwilach strajku, ale również w okresie późniejszym, aż do zwołania oficjalnego, aczkolwiek jeszcze nielegalnego, zebrania uczelnianej "Solidarności" w 1989 roku.
Po strajku
Po strajku, ze względów oczywistych, nie wróciłem już do domu. W
tym okresie SB nie miała jeszcze śmiałości swobodnie działać na terenie
Uczelni, toteż w dalszym ciągu bywałem w Instytucie i "bezczelnie"
korzystałem z obiadów na uczelnianej stołówce. Jedynym utrudnieniem było
objęcie kontroli nad Uczelnią przez tzw. Obronę Cywilną. Byli to pracownicy
uczelni zmobilizowani do oddziałów OC w pierwszych dniach stanu wojennego,
których zobowiązano do obstawienia wejść na Uczelnię i legitymowania
wchodzących. Nie było to jakimś ograniczeniem w poruszaniu się i nie stanowiło
specjalnej przeszkody w zorganizowaniu jeszcze niemal oficjalnego spotkania
Komisji Uczelnianej z pracownikami w sali IIM w budynku Melioracji oraz w
Katedrze Botaniki przy ul. Cybulskiego. Chcieliśmy doprowadzić do uwolnienia
prorektora Sożyńskiego, aresztowanego jeszcze w trakcie strajku. Powodem
zatrzymania było “nieodpowiednie zachowanie” prorektora podczas wizyty władz
Uczelni u wojskowego komendanta Wrocławia. Przychylności nie zyskało bowiem
określenie władz stanu wojennego mianem “junty”. Szczęśliwie prorektor Sożyński
został zwolniony następnego dnia - być może w wyniku ponownego przemyślenia
sprawy przez wojskowe władze miasta.
Wkrótce po 16 grudnia 1981 na spotkanie Komisji Uczelnianej dotarła informacja o zmasowanym ataku ZOMO na strajkujących w kopalni „Wujek”. Od strzałów zginęli górnicy. Wiadomość wywarła na wszystkich olbrzymie wrażenie. Wykonaliśmy nekrolog z wierszem Czesława Miłosza, umieszczony następnie na drzwiach wejściowych do Gmachu Głównego. Obok pojawił się zapalony znicz. Oczywiście władze postanowiły natychmiast przeciwdziałać. Na posterunek Obrony Cywilnej przy wejściu do Gmachu Głównego przekazano polecenie usunięcia nekrologu. Żaden z członków posterunku nie chciał spełnić polecenia, pomimo że nekrolog był umieszczony na wysokości oczu. Wystarczyło sięgnąć ręką. Komendant uczelnianej OC sam nie kwapił się do zdejmowania, lecz polecił to jedynemu partyjnemu członkowi kilkuosobowego posterunku. Ten jednak odmówił. Między docentami rozpętała się kłótnia, zakończona podtrzymaniem odmowy w gabinecie rektora Dzieżyca. Rektor też nie zajął zdecydowanego stanowiska i zlecił załatwienie tego problemu dyrektorowi administracyjnemu. Ten z kolei przekazał polecenie pracownikom warsztatów, którzy po przybyciu na miejsce znowu kategorycznie odmówili. Problem został rozwiązany dopiero popołudniu, gdy „w celu naprawy zamka” drzwi zostały zdemontowane w całości i wyniesione do warsztatów. Wróciły już bez nekrologu.
Komendant Obrony Cywilnej, miał w tym czasie coraz większe kłopoty z utrzymaniem należnej dyscypliny i “gotowości bojowej”. Powracający z obchodu uczelni dr Mieczysław Kilian odnotował w książce raportów: ”patrolowano rejon ul. Norwida. Nieprzyjaciela nie spotkano”. Ironiczny charakter notatki wyprowadził z równowagi komendanta, doc. Ryszarda Haitlingera, który wnioskował do rektora o udzielenie nagany. Wniosek nie zyskał należytego zrozumienia władz rektorskich i zakończył się na poziomie Obrony Cywilnej. Za niesubordynację – bodajże niestawienie się na służbę – do Rektora “na dywanik” skierowana była też prof. Wanda Truszkowska. Prof. Eligiusz Roszyk, który pełnił obowiązki rektora po rezygnacji z tej funkcji prof. Józefa Dzieżyca, swoją interwencję ograniczył do serdecznych przeprosin Pani Profesor.
Innego dnia do posterunku OC zbliżał się doc. Romuald Nowosad – szara eminencja uczelnianej PZPR. Pełniący służbę przy wejściu Jan Hutny zażartował: „... a teraz proszę złożyć tutaj broń”. Reakcja „towarzysza” zaszokowała wszystkich swoją gwałtownością. Nikt wówczas nie wiedział, że w okresie bezpośrednio poprzedzającym wprowadzenie stanu wojennego niektórym działaczom PZPR rzeczywiście wydano broń. Groteskowość sytuacji polegała na tym, że indagowany działacz był jedynym uczestnikiem zajścia, który poważnie potraktował wezwanie do zdeponowania broni. Prawdopodobnie nikt mu nie wydał broni, lecz musiał wiedzieć o takiej praktyce.
Kilka dni po zakończeniu strajku w moim domu złożyli wizytę panowie z
SB i wiadomość o próbie mojego zatrzymania obiegła uczelnię. Mimo to, na
uczelni nadal czułem się bezpieczny. Tydzień po wprowadzeniu stanu wojennego
zmarł prof. Zenon Wachnik, przewodniczący ZNP. Był on bardzo zatwardziałym
przeciwnikiem istnienia na uczelni dwóch związków zawodowych i z urzędu stał po
drugiej stronie barykady. Tym niemniej, darzyliśmy go szacunkiem i uznaliśmy,
że Solidarność powinna go pożegnać. Pogrzeb miał się odbyć w rodzinnych
stronach zmarłego, a we Wrocławiu zaplanowane było tylko oficjalne pożegnanie.
Wraz z Markiem Houszką i Adamem Jarą zamówiliśmy wieniec z szarfą od
Solidarności i pojechaliśmy na Brochów, gdzie odbywała się uroczystość. Na
miejscu zastaliśmy przedstawicieli władz uczelni, byłych i obecnych działaczy
ZNP oraz liczne grono aktywistów uczelnianej organizacji partyjnej. Złożyliśmy
przy trumnie duży wieniec z szarfą i widocznym na niej z daleka napisem Komisja
Uczelniana NSZZ "Solidarność" Akademii Rolniczej we Wrocławiu.
Oczywiście składanie wieńca wzbudziło powszechne zainteresowanie zgromadzonych,
których spojrzenia wyrażały skrajnie odmienne odczucia. W jednych można było
wyczytać życzliwość i współczucie, w innych jakby obojętną niechęć. Nieliczne,
na szczęście, spojrzenia wyrażały niczym nie skrywaną nienawiść, wyzwoloną
naszą ostentacyjną demonstracją. Uczucie było tym bardziej silne, że
okoliczności nie pozwalały na jawne zaprotestowanie przeciwko obecności wieńca.
Nie było innej możliwości. Tych kilka nieżyczliwych nam osób musiało w
bezsilnej złości akceptować obecność zdelegalizowanej Solidarności i - co
gorsza - pomóc wyekspediować w Polskę wieniec z zakazanym słowem.
Ukrywanie
się
Omijanie Uczelni i "rzetelne" ukrywanie się rozpocząłem dopiero po akcji aresztowań pracowników wrocławskich uczelni, które miało miejsce 4 stycznia 1982. Wydarzenia grudniowe niewątpliwie wpłynęły na zastraszenie części pracowników, lecz partyjni zwolennicy radykalnych rozwiązań nie mogli liczyć na akceptację środowiska akademickiego, nawet wśród członków PZPR. Solidarność otrzymywała na każdym kroku dowody poparcia, a ja spotykałem się z daleko idącą życzliwością, włącznie z proponowaniem mieszkania na czas ukrywania się. O atmosferze tamtych dni świadczą poniższe wydarzenia.
W styczniu, razem z Markiem Houszką oraz Adamem Jarą, ukrywaliśmy się na poddaszu jednej z willi w sąsiedztwie Instytutu Mechanizacji Rolnictwa. Mieliśmy jednak częste kontakty z Uczelnią i pomimo ryzyka skorzystaliśmy z zaproszenia prof. Roszyka na posiedzenie Kolegium Rektorskiego. Od początku zebrania świdrował nas swoim wzrokiem napuszony wojskowy komisarz Uczelni – kierownik Studium Wojskowego AR, płk Styś. Wiedział o przeprowadzonych kilka dni wcześniej aresztowaniach. Czerwony na twarzy z poirytowania, w końcu nie wytrzymuje: “Panie Rektorze! Co tutaj robią te osoby! “Solidarność” jest zdelegalizowana i oni nikogo nie reprezentują”. Zarzuca nam rozpowszechnianie na Uczelni nielegalnych ulotek, informujących o aresztowaniach. Rektor tłumaczy, że chodzi o uspokojenie sytuacji, wyciszenie emocji. W sukurs przychodzą mu inni zebrani. Spotkanie toczy się dalej, ale już w ciężkiej atmosferze. Rektor apeluje o zaniechanie nielegalnych akcji, które mogą być przyczyną dalszych represji. Na zakończenie dziękuję prof. Roszykowi za zaproszenie przedstawicieli “Solidarności” i troskę o pracowników oraz składam życzenia noworoczne. Rektor taktownie nie pyta, czy uwzględnimy apel Kolegium Rektorskiego. Wychodzimy z zebrania przez nikogo nie zatrzymywani.Po zakończeniu strajku, zostaliśmy wraz z kilku przyjaciółmi "za karę" odsunięci od prowadzenia zajęć ze studentami, decyzją ... Komitetu Uczelnianego PZPR. To przemyślne pociągnięcie "partii" pozwoliło ówczesnym władzom Uczelni udzielić nam czegoś w rodzaju urlopu naukowego "na opracowywanie materiałów poza Uczelnią". Zwalniał on nas z obowiązku przychodzenia do pracy, dzięki czemu mogliśmy się ukrywać przed kapitanem Muńko i jego ekipą SB przez kilka miesięcy. W tym czasie korzystałem z serdeczności wielu znajomych i nieznajomych, którzy przyjmowali mnie do swoich mieszkań. W niektórych przebywałem przez kilka tygodni, w innych kilka dni, a inne udostępniano mi do konspiracyjnych spotkań.
Wczesną wiosną korzystałem z gościnności
właścicielki mieszkania przy ul. 9 Maja, na Sępolnie. Było to mieszkanie w
szeregowej zabudowie, typowej dla Sępolna, w którym miałem do dyspozycji pokój.
Kiedyś, wracając wieczorem, uwagę moją zwrócił stojący niedaleko bramy
wejściowej osobowy “fiat”, w którym siedziało 2 mężczyzn. Było zimno, więc
silnik był włączony, a szyby samochodu zaparowane. Kolejnego dnia właścicielka
mieszkania też zauważyła samochód z podejrzanymi osobnikami wewnątrz, stojący w
nieco innym miejscu. Wówczas dowiedziałem się, że po sąsiedzku mieszka
milicjant. Nie wiadomo, czy rzeczywiście doniósł on, że ktoś obcy mieszka w
budynku, czy też byłem w inny sposób namierzony. W każdym razie natychmiast
zmieniłem mieszkanie. Poinformowałem jeszcze gospodynię, że nikomu nie
przekazywałem informacji o miejscu mojego zamieszkiwania.
Po roku
odwiedziłem właścicielkę mieszkania, aby z kwiatkami podziękować za
schronienie. Dowiedziałem się wówczas, że następnego dnia po moim
“wyprowadzeniu się”, późnym wieczorem do mieszkania zgłosiła się nieznajoma
kobieta. Wymieniła moje nazwisko i oświadczyła, ze koniecznie musi się ze mną
zobaczyć. Właścicielka mieszkania nawet nie znała mojego nazwiska, a
przygotowana na wszelkie ewentualności, z całą stanowczością zaprzeczyła,
jakoby ktokolwiek u niej mieszkał. Tajemnicza kobieta nie dawała za wygraną.
Dla świętego spokoju została przez właścicielkę mieszkania nawet wpuszczona do
środka, żeby naocznie przekonać się, że nikogo więcej nie ma w mieszkaniu. W
końcu dała za wygraną, opuściła mieszkanie i nikt już więcej nie niepokoił
gospodyni. Prawdopodobnie pasażerowie “fiata” mieli informację o “obcym”
osobniku i potrzebowali dwóch dni na zrobienie fotografii i identyfikację.
Sprawa ta do dziś jest dla mnie zagadką.
W sierpniu 1982, autentycznie skręciłem nogę
w kostce i miałem założony gips. Nie przeszkadzało mi to w jeździe “maluchem”,
bo była to lewa noga. Chciałem koniecznie być na manifestacji 31 sierpnia w
rejonie pl. Czerwonego, toteż pojechałem na miejsce i zaparkowałem obok ul.
Młodych Techników. Tam spotkałem kolegę
ze studiów, Jurka Sandeckiego. Właśnie przechodziliśmy ul. Młodych Techników,
gdy wyjechała milicyjna polewaczka i zaczęła robić użytek ze swoich armatek
wodnych. Oczywiście wszyscy, wliczając Jurka, rozbiegli się, a ja zostałem na
środku jezdni, sam jak palec.
Ale nie było tak źle. Polewaczka nawet
specjalnie wyłączyła sikawkę, aby nie zmoczyć “inwalidy”, a ja pomaleńku
dokuśtykałem na chodnik. Zorientowałem się, że na dachach wieżowców znajdują
się ludzie, wiec poszedłem do windy i wyjechałem na samą górę, na dach. Tam
znów spotkałem Jurka. Obserwowaliśmy toczące się na ulicy walki. Niektórzy z
obecnych na dachu mężczyzn byli zaopatrzeni w butelki z benzyną, które zrzucali
na zomowskie pojazdy pancerne oraz polewaczki. Sceneria była niesamowita, a
całości dopełniał jazgot krążącego nad budynkami helikoptera. Mieszkańcy dowozili windą doniczki z kwiatami, ciężkie
słoje z zaprawami itp., którymi celowali w zomowców.
W pewnym momencie zobaczyliśmy, że zomowcy
wchodzą do budynku, więc skorzystaliśmy z zaproszenia poznanego na dachu
męążczyzny i przenieśliśmy się do jego mieszkania na najwyższym piętrze. Z okna
mieszkania razem obserwowaliśmy dalszy rozwój wydarzeń. Trzymając w rękach
przykrywki od garnków, odbijaliśmy wystrzeliwane z dołu pojemniki z gazem
łzawiącym. ZOMO bardzo brutalnie obchodziło się ze złapanymi na ulicy ludźmi. W
pewnym momencie musiałem interweniować i wyperswadować wzburzonemu
gospodarzowi, aby zrezygnował z zamiaru zepchnięcia na zomowca ustawionej na
parapecie dużej skrzynki z kwiatami. Wypełniona ziemią skrzynka byłą dość
pokaźnych rozmiarów, więc mogła kogoś na dole zabić.
Kilka godzin później, po spacyfikowaniu
demonstracji, wydawało się, że jest już bezpiecznie i spokojnie. Jurek pożegnał
się i pojechał do domu. Ja nigdzie się nie spieszyłem, więc jeszcze zostałem. Z
góry widziałem jak Jurek idzie na przystanek i pomachałem mu ręką. Dopiero
znacznie później dowiedziałem się o jego przygodzie z ZOMO.
Po pewnym
czasie zdecydowałem się na powrót. Wsiadłem do windy razem z kilku młodymi
ludźmi i zjeżdżliśmy na dół. Winda, zamiast na parterze, zatrzymała się na pierwszym piętrze i oczom
moim ukazał się widok ustawionych po obu stronach korytarza zomowców. Nakazali
pojedynczo wychodzić i pokazywać swoje dokumenty. Kto miał inne zameldowanie
niż w budynku, dostawał odpowiednią porcję razów pałkami i znikał w szpalerze.
W tym czasie jeszcze się ukrywałem, bo szczęśliwie zwichnięta noga pozwoliła mi
przedłużyć urlop o zwolnienie lekarskie. “No, to już koniec” pomyślałem sobie,
stojąc w windzie na końcu kolejki. “Ładnie kończę moje ukrywanie się”. Nagle, w
momencie gdy przyszła moja kolej, nie wiem pod wpływem jakiego impulsu,
wystawiłem nogę w gipsie do przodu. Trzymając w ręce dowód osobisty, zawołałem
coś w rodzaju: “Co tu się dzieje. Ja jadę do lekarza na zmianę gipsu”. Zomowiec
popatrzył na mnie, na moją nogę w gipsie, w końcu na trzymany w ręce dowód
osobisty i powiedział “a to proszę jechać”. Drzwi się zamknęły, a ja jeszcze
nie wierząc we własne szczęście zjechałem na parter. Wyszedłem z budynku, i bez
przeszkód wróciłem do mojego fiacika.
Miałem sporo szczęścia i w ukryciu uchowałem się aż do powrotu na Uczelnię. Inni koledzy mieli większego pecha. Po internowaniu wyemigrował Adam Jara, nieco później także Marek Erlich i Jan Simoni. W szczególnej sytuacji znalazł się Jasio Hutny, który w spokoju ducha kończył swoją habilitację. W okresie bezpośrednio poprzedzającym kolokwium habilitacyjne "na wszelki wypadek" nie nocował w domu. Było to bardzo nieładnie z jego strony, gdyż trochę pokrzyżował plany pewnej frakcji literacko uzdolnionych uczelnianych towarzyszy, aspirujących do wyręczania centralnej komisji d/s tytułów naukowych. Habilitant, nie dość że był na tyle bezczelny aby utrudnić aresztowanie, to jeszcze niecnie oszukał SB i w narzuconym na garnitur fartuchu laboratoryjnym przemycił się aż do drzwi sali senatu, w której odbyć miała się impreza. Zaskoczeni tą jawną niesubordynacją "panowie z SB" zorientowali się dopiero, gdy delikwent wchodził na salę. Poirytowani rzucili się, z trzaskiem łomotnęli otwartymi drzwiami o ścianę i siłą zaczęli odrywać Jasiowe ręce od klamki i framugi. Musieli się trochę napocić, bo desperat koniecznie chciał się wyhabilitować, co zresztą głośno manifestował. I nic tu nie pomogła ofiarna akcja Janusza Jakielaszka, który usiłował wepchnąć niefortunnego habilitanta na salę. Nieszczęśnikowi wykręcono ręce i powleczono via ul. Muzealna do obozu dla internowanych. A wszystko to odbyło się na oczach nieco zdumionej Rady Wydziału Weterynaryjnego, z ówcześnie mianowanym rektorem prof. Balbierzem i przewodniczącym wrocławskiego PRON oraz Rady Narodowej - prof. Badurą włącznie. Prawie nikt z Rady Wydziału nie zareagował. Jedynie drobnej postury prof. Skórski wyszedł z sali i idąc za "konwojem" zaszokowany powtarzał swój bezskuteczny apel "... Panowie, co robicie. Puśćcie go...". Ten bezprecedensowy przykład głupoty i bezmyślnej legalizacji represji został nagłośniony w zachodnich mediach (Radio "Wolna Europa", rozgłonia BBC). Doczekał się też wzmianki w renomowanej Nature (V. Rich: "Polish universities. A legacy of repression".1983, 32, p.470). Później Janusz Jakielaszek był przez SB przesłuchiwany w gabinecie komisarycznego rektora Balbierza, na okoliczność "brutalnej napaści na funkcjonariuszy wypełniających swoje obowiązki". Wybronił się, gdyż "funkcjonariusze" nie byli umundurowani, nikomu się nie legitymowali i wszystko wyglądało na bandycki napad. Dopiero w trakcie szamotaniny coś tam krzyczeli, że są z milicji. Jasia kolokwium - tym razem już do szczęśliwego końca - odbyło się ponownie kilka miesięcy później, po powrocie delikwenta z obozu dla internowanych.
Radio Solidarność
W tamtych czasach nawet nie sądziłem, że kiedykolwiek dojdzie do mojej habilitacji. Wraz z Frasyniukiem, Piniorem i Bednarzem działałem w podziemnym RKS "Solidarność" Dolny Śląsk, gdzie zajmowałem się zorganizowaniem niezależnej rozgłośni. Początkowo miało to być "wejście na fonię telewizji", aby nie trzeba było zapowiadać audycji ulotkami. Ze względów technicznych (za wysoka częstotliwość 12 kanału) musieliśmy zrezygnować z tych aspiracji i przygotować nadajnik na niższą, "wolną" częstotliwość UKF. W zorganizowaniu Radia Solidarność pomagało mi wiele osób z Uczelni.
Na jednym ze spotkań w mieszkaniu Jana Cebrata, opracowywane
były sprawy montażu nadajnika. Jak zwykle montaż sprawiał kłopoty, toteż
spotkanie trochę się przedłużyło. Było to w okolicy ul. Pereca, gdzie często
odbywały się uliczne demonstracje, a wieczorem teren był pacyfikowany przez
oddziały ZOMO. Tak też było wspomnianego dnia. Późnym wieczorem, po kolei
opuszczaliśmy spotkanie. Ostatni wychodził montażysta, który jeździł swoją
“syrenką”. Widząc zbliżający się kordon zomowców, niefortunny konspirator bał
się ruszyć samochodem. Położył się na siedzeniu “syrenki” i liczył na
przeczekanie. Niestety, jeden z zomowców przechodzącego właśnie szpaleru
zauważył nieszczęśnika w samochodzie. Podszedł do okna uderzył pałką w dach
samochodu i huknął “- A wy co tu robicie?” Sparaliżowany ze strachu delikwent
nie mógł w pierwszej chwili wydobyć głosu. Na ponaglające pytanie wykrztusił
cienkim głosikiem: “Ja... , ja się boję!”. Odpowiedź tak zaskoczyła zomowca, że
zdezorientowany stwierdził tylko: “- No!” i odszedł. Po ochłonięciu, montażysta
“odpalił” syrenkę i pojechał do domu.
Humorystyczne okoliczności towarzyszyły też nagrywaniu
pierwszego wywiadu z Władkiem Frasyniukiem. Wywiad, a raczej wystąpienie, było
nagrywane na dużym magnetofonie szpulowym, bo taki sprzęt gwarantował wówczas w
miarę możliwą jakość dźwięku. Ze względów bezpieczeństwa postanowiliśmy, że sam
będę nagrywać wystąpienie. Pojechałem więc na miejsce spotkania z olbrzymią
torbą, w której był nieszczęsny magnetofon. W tamtych czasach “normą” było
sprawdzanie przez uliczne patrole MO zawartości tego typu toreb czy plecaków.
Taśma z wystąpieniem Władka była schowana w podwójnym dnie torby, a ja - na
wszelki wypadek - miałem przygotowaną wersję “imprezy rozrywkowej” u znajomych.
W torbie obok magnetofonu była butelka wina, a z urządzenia można było
posłuchać ówczesnej "listy przebojów".
Pierwsza audycja miała być nadana 20 lipca. Przygotowany zestaw
nadawczy składał się z nadajnika, anteny, magnetofonu, budzika (pełniącego
funkcję czasowego włącznika) i baterii zasilających. Wychodzący na akcję
“ustawiacze” nieśli cały zestaw, który składał się z poszczególnych elementów,
luźno połączonych kablami. Olbrzymie emocje i złośliwość rzeczy martwych
sprawiły, że z zestawu wysunęły się baterie i po kolei posypały się na chodnik.
Nerwowa próba ich szybkiego pozbierania zakończyła się rozsypaniem całości. Ta
prozaiczna przyczyna spowodowała, że nie było mowy, aby audycja “poszła w
eter”.
Były też momenty grozy. Kolejna próba emisji była zapowiedziana
na 27 lipca. Nadajnik został umieszczony na gruzowisku, tworzącego wysokie wzniesienie
obok przystanku kolejowego Wrocław-Mikołajów. Sprzęt został uruchomiany, a my
oczekiwaliśmy na rozpoczęcie audycji w mieszkaniu Teresy Toborek, nieopodal
miejsca nadawania. Przez okno obserwowaliśmy sprowadzony przez SB helikopter,
który krążył nad miastem z aparaturą do namierzenia nadajnika.
W pewnym momencie wskaźnik naszego odbiornika odchylił się,
informując że właśnie rozpoczęło się nadawanie tzw. “nośnej”. Z radością
czekaliśmy na rozpoczęcie audycji, ... a tu nic. Cisza. Po kilku minutach
wszystko było jasne. Nadajnik działa, magnetofon zawiódł. Był to pierwszy i
jedyny wówczas nadajnik, więc trzeba było jak najszybciej odzyskać cały sprzęt.
Pytanie było tylko jedno. Kto będzie pierwszy? My czy SB? Nie było czasu na
zastanawianie się.
Wraz z “ustawiaczem” podjechałem samochodem na ul. Strzegomską i zatrzymałem się za wiaduktem kolejowym, w pobliżu miejsca emisji. On poszedł po sprzęt, a ja czekałem z duszą na ramieniu. Otwarta pokrywa silnika (nota bene malucha ”wymienionego czasowo” z Jankiem Tuzinkiewiczem) miała sugerować przyczynę postoju. Po długiej jak wieczność chwili, usłyszałem kroki. Było już ciemno i nie bardzo było widać, kto wraca. Wierzyłem głęboko, że w razie zatrzymania, "ustawiacz" nie wyjawi miejsca mojego oczekiwania. Szansa, aby SB zrezygnowało z zatrzymania osoby, aby wytropić inne osoby, była raczej niewielka. Mimo wszystko emocje były duże. Na szczęście okazało się, że byliśmy szybsi niż pelengatorzy z SB. Odzyskany nadajnik został wykorzystany do kolejnej audycji, która została wyemitowana w sierpniu.
Latem 1982 roku, pod koniec okresu mojego ukrywania się,
korzystałem z mieszkania Krystyna Chudoby, który był zaangażowany przy
ustawianiu nadajników. W tym czasie “szczęśliwie” skręciłem nogę w kostce. Noga
była w gipsie, a dodatkowe zwolnienie lekarskie pozwoliło przesunąć należny mi
urlop wypoczynkowy, co pozwoliło opóźnić mój powrót z konspiracji na uczelnię.
Razem z Krystynem pojechaliśmy jego “syrenką” z Nowego Dworu na Huby po odbiór
gotowego nadajnika. Aby uniknąć kontaktów z patrolami MO i ewentualnymi
rewizjami, pojechaliśmy “opłotkami”, tj. przez ul Klecińską.
Gdy wracaliśmy z nadajnikiem, oczywiście na ul. Klecińskiej zatrzymał
nas milicyjny patrol. Jak to bywało, rozpoczęto od sprawdzania dokumentów.
Milicjanci nie byli jednak wielkimi służbistami, a widok nogi w gipsie
spowodował, że poprzestano na skontrolowaniu tylko kierowcy. Następnie
funkcjonariusze łaskawie zezwolili odjechać “do lekarza”, nie sprawdzając ani
moich dokumentów ani zawartości samochodu.
Internowanie
Wszystko co piękne ma swój koniec. W ukryciu udało mi się dotrwać do jesieni 1982, kiedy to nowe władze Uczelni odwołały mój urlop naukowy. Zamieszkałem w domu, powróciłem do pracy i ..... nic się nie wydarzyło. Niektórzy już zaczynali podejrzliwie mi się przyglądać. Jak to? Kierował uczelnianym strajkiem, działał w "strukturach" i nikt go nie zamyka?
Na całe szczęście, w przeddzień zapowiedzianej na 11 listopada 1982 uczelnianej manifestacji, zostałem przed wejściem na Uczelnię "pokazowo" zatrzymany przez SB. Po tym "uwiarygodnieniu mojej niezależnej działalności przez dzielnych funkcjonariuszy" miałem możliwość poznania od wewnątrz lokalu przy ul. Muzealnej we Wrocławiu, a następnie Zakładu Karnego w Strzelinie i w końcu ZK Grodków. Do tego ostatniego zjechałem 4 grudnia, zdążyłem wykąpać się i zjeść obiad, po czym ..... zostałem zwolniony. Niestety przy wyjściu zabrano mi wszystkie (za wyjątkiem koszuli więziennej) "internatowe" pamiątki, które udało mi się uchować przy rewizjach towarzyszących opuszczaniu Strzelina i przyjmowaniu do Grodkowa. Jak pech to pech. W tydzień po powrocie do domu zostałem ponownie aresztowany 12 grudnia, ale tym razem chodziło tylko o 48 godzinne konsultacje przed rocznicą wprowadzenia stanu wojennego. Później taki tryb był już normą.
Niewątpliwie w okresie stanu wojennego udało się zastraszyć znaczną część społeczeństwa. Chyba jednak jeszcze bardziej bała się "druga strona". Świadczy o tym nie tylko zdarzenie z "bronią" ale również poniższa historia z czasu, kiedy byłem internowany w strzelińskim Zakładzie Karnym. Nieopodal strzelińskiego więzienia przejeżdżaliśmy każdego roku ze studentmi na zajęcia terenowe, w celu pokazania profilów glebowych występujących w rejonie Wzgórz Strzelińskich. Podobnie było w listopadzie 1982 roku. Prowadzący zajęcia Jerzy Drozd i Adam Wilczyński, postanowili zatrzymać się w Strzelinie i zorientować się gdzie jest położone więzienie, w celu przekazania dokładnych informacji mojej żonie. Przy okazji, Adam Wilczyński znalazł na drodze kawałek irchy – świetnego materiału do mycia karoserii samochodu. Było zimno, więc w czasie przystanku studenci raczyli się herbatą w sąsiadującym barze. Gdy prowadzący zajęcia wracali z rekonesansu, nagle zajechał im drogę milicyjny samochód i w sposób nie pozostawiający wyboru zaoferowano im podwiezienie do autokaru. Na miejscu, Adam rzucił do środka do autokaru swoją znaleziona irchę, a milicjanci – przekonani że właśnie rzucono granat - padli na ziemię. Po konsternacji zorientowali się, że to tylko zwykły kawałek irchy i jak niepyszni pozbierali się. Tym niemniej, uczelniany pojazd został zaaresztowany, a jego kierowcy pod groźnie skierowaną lufą pistoletu maszynowego, nakazano jechać na komendę MO. Tam rozpoczęło się przesłuchanie. Początkowo nie skutkowały żadne tłumaczenia o prowadzonych zgodnie z planem zajęciach dydaktycznych. Prowadzący przesłuchanie tamtejszy SB-ek zmyślnie usiłował zmylić przesłuchiwanych i twierdził, że wśród internowanych nie ma żadnego Webera. Później zmienił taktykę i odkrył karty oznajmiając: "- Przyjechaliście całą grupą odbić internowanych z więzienia!" Cóż mogli na to odpowiedzieć niefortunni porywacze. Po konsultacjach z komendą we Wrocławiu i sprawdzeniu, że w autobusie są tylko łopaty i sprzęt da terenowych badań gleboznawczych, w końcu autokar i jego pasażerowie zostali zwolnieni - jednak z wezwaniem na przesłuchanie w dniu następnym, tym razem już we Wrocławiu.
Nie ulega wątpliwości, że epizod solidarnościowy
to najbardziej fascynujący okres mojego życia. Poglądu tego nie podzielała moja
żona (dwie córki i syn - byli wówczas na etapie szkoły podstawowej i
przedszkola), która rzadko mnie wtedy oglądała. Z pewnością też wizyty panów o
smutnych twarzach, składane w domu o różnych porach, do przyjemności nie
należały. Składane w domu, najczęściej
wczesnym rankiem, wizyty SB nie zawsze były przyjemne. Moja rodzina dzielnie to
znosiła, bo w zasadzie działalność opozycyjna była powodem do dumy. Kiedyś, gdy
byłem internowany w Strzelinie, w trakcie rodzinnego spotkaniu przekomarzały
się dzieci. Moja - wówczas siedmioletnia - córka udowadniała swoją wyższość nad
kuzynką:
- A
mój tatuś jest w więzieniu!
Riposta młodszej o 2 lata kuzynka była
natychmiastowa
-
A mój będzie w więzieniu!
Mój szwagier nie był zbyt zachwycony tą wizją, ale na szczęście nigdy
się ona nie spełniła.
Pomimo komizmu sytuacji, jak później stwierdziła moja żona, odetchnęła gdy zostałem w końcu internowany ... gdyż wtedy było wiadomo, że nic gorszego już mnie nie spotka. W okresie wcześniejszym dochodził stres i ciągła obawa o moją skórę. W początkowym okresie, w trakcie przeszukiwania mieszkania, dzieci potrafiły się popisywać fikołkami przed stojącym w drzwiach żołnierzem z karabinem w ręku. Po kilku latach, gdy o 6 rano rozpoczęła się kolejna rewizja, położyły się z powrotem w ubraniach do pościeli i przykryły pod szyję kołdrą - "żeby SB-cy nie szukali w łóżku, gdzie w ostatniej chwili włożyłem pod materac czytaną wcześniej zakazaną książkę".
Gawron, który miał
być wroną, a został krukiem
W zasadzie najweselszym akcentem tych czasów było ściśle tajne zebranie założycielskie prorządowych związków zawodowych na Uczelni. Wydarzenie o tyle symptomatyczne, że duch zebrania zmaterializował się i potencjalni związkowcy AR zostali zamknięci w sali na kilka godzin wraz ... z czarnym ptaszyskiem z czerwonymi kokardami u nóg. Towarzysze - słysząc szum skrzydeł wlatującego gaWRONa - sądzili w pierwszej chwili, że do pomieszczenia wrzucono bombę domowej roboty. Na sali wybuchła panika, rzucono się do drzwi. A tu niespodzianka - drzwi nie dało się otworzyć od wewnątrz i trzeba było pozostać na sali wraz z symbolem czasów. Zebranie "diabli wzięli" i nowe związki wówczas na Uczelni nie powstały. W sprawozdaniu natychmiast wysłanym do Warszawy była mowa o terrorystycznym zamachu z użyciem ... kruka (aby nie użyć określenia, które można byłoby kojarzyć ze skrótem WRON - Wojskowa Rada Ocalenia Narodowego). Okoliczności tego wydarzenia pozostają w pamięci wciąż żywe do dziś.
W lutym 1983 r. dotarła do nas informacja, że wskutek nacisków
ministerstwa “czynniki” uczelniane postanowiły zorganizować zebranie
założycielskie “wronich” związków zawodowych. Potrzebny był na gwałt związek
małomówny, a przy tym samorządny, niezależny i całkiem jak prawdziwy.
Przystąpiono zatem do dzieła. Wyselekcjonowano starannie grupę pracowników, z
którymi przeprowadzono rozmowy przygotowawcze. Następnie do wytypowanych około
50 osób wysłano imienne zaproszenia na zebranie założycielskie, które miało się
odbyć 17 lutego.
Pomysł zrodził się natychmiast po dotarciu informacji o
zebraniu. Pozostawał tylko niemały problem złapania ptaka. Wprawdzie na
Biskupinie było w tym czasie mnóstwo gawronów, ale jak takiego złapać?
Znalazło się jednak rozwiązanie. W piwnicy było niepotrzebne
już łóżeczko moich dzieci, którego boki były wykonane ze sznurkowej siatki.
Leżał jeszcze śnieg, więc ptaki tylko czekały na jakiekolwiek jedzenie. W
ogrodzie zamontowałem pochyło nachylony siatkowy bok łóżeczka, podparty prętem.
Dookoła rozsypałem kawałki chleba, nie omijając miejsca pod siatką. Do pręta
przywiązałem poprowadzony do uchylonego okna sznurek. Schowany za firanką nie
musiałem długo czekać. Zleciało się mnóstwo gawronów, które z głośnym krakaniem
ucztowały. Trochę mnie zmartwiła tak duża ilość ptaków, bo robiły straszny
hałas.
Tymczasem chleb został wyjedzony, z wyjątkiem tych kawałków,
które leżały w zasięgu siatki. Chytre ptaki coś wyczuwały i na razie nie
ulegały pokusie. Po chwili zaczęły się jednak pomału zakradać i wyciągając
maksymalnie do przodu szyje, sięgać bliżej leżące kawałki chleba. W końcu
wszystkie łatwiej dostępne kawałki chleba zostały skrzętnie powybierane. Jeden
gawron zaczął pomału przymierzać się do tych trudniej dostępnych. Pozostali
współbiesiadnicy, jakby w oczekiwaniu na spektakl, rozsiedli się na okolicznych
drzewach i obserwowali rozwój wydarzeń. Było to coś niesamowitego. Nie wiem
dlaczego, ale skojarzyło mi się z rozrywkami starożytnych Rzymian, którzy
obserwowali odbywające się na arenie sceny rozszarpywania chrześcijan przez
dzikie zwierzęta. Zrobiło mi się nieswojo. Na wewnętrzne rozterki nie było
jednak czasu, bo przecież ptak był potrzebny i to pilnie.
Najbardziej śmiały gawron wyraźnie nie chciał dać za wygraną.
Piękne, okazałe ptaszysko. Niewykluczone, że był to przywódca całej gromady. W
końcu zdecydował się. Zrobił krok do przodu i ostrożnie sięgnął, ale to było
jeszcze za mało. Cofnął się, przekrzywił głowę i jakby oceniał sytuację. Nagle
zrobił zdecydowany ruch do przodu i wiedziałem, że to jest moment, na który
czekałem. Szarpnąłem za sznurek. Gawron zrobił ruch do tyłu, ale było już za
późno. Spadająca siatka przykryła ptaka, który zaczął okropnie krakać i
podskakiwać, usiłując się wydostać.
Pędem ruszyłem do ogrodu. W tym czasie, wszystkie pozostałe
gawrony z ogromnym łopotem wzbiły się i zataczając kręgi w powietrzu podniosły
potworny harmider. Krążyły nade mną, niemiłosiernie kracząc. Niektóre zniżały
lot i nurkując, usiłowały mnie nastraszyć. Przypomniały mi się słynne “Ptaki”
Hitchcocka i przeszły mnie ciarki. W końcu udało mi się wydostać ptaka spod
siatki i rozglądając się ruszyłem do domu. Po wejściu do mieszkania zauważyłem,
że ptaki - zamiast odlecieć - znowu obsiadły okoliczne drzewa i krakały, jakby
upominając się o swego towarzysza. Solidarny protest gawronów wywarł na mnie
duże wrażenie i zrobiło mi się żal złapanego przywódcy. Pocieszałem się, że
jego niewola nie potrwa długo. Tylko dwa dni.
Wyglądało na to, że moja łapanka nie zwróciła niczyjej uwagi. W
tym czasie wciąż były duże kłopoty z zaopatrzeniem w mięso. Bałem się, że wciąż
trwający straszny harmider zwróci czyjąś uwagę i będę posądzony o łapanie
ptaków na pasztet. A potem już nietrudno byłoby skojarzyć to z planowaną akcją.
W domu zaniosłem ptaka do piwnicy, gdzie miałem już
przygotowany duży, wiklinowy kosz na bieliznę. Wpuściłem go do środka i
zatrzasnąłem przykrywę. Zaraz potem zawiadomiłem Krzyśka Parylaka, który miał
dorobić dodatkowy klucz do drzwi sali i odpiłować wewnętrzną gałkę yallowskiego
zamka. W dniu zebrania miał też częściowo opuścić żaluzje, aby nie można było
otworzyć okien, i usunąć bezpieczniki od otwierającego mechanizmu.
Wpuścić ptaka na zebranie mógł tylko ktoś nieznany na uczelni.
Zdecydował się mój siostrzeniec, Jacek Moss, student Politechniki. Ubezpieczać
mieli go koledzy z roku. W dniu zebrania Jacek przyjechał do mnie i poszliśmy
po gawrona. Poprzedniego dnia zaglądałem do niego, podrzucając mu coś do
jedzenia. Niczego nie ruszał. Otworzyłem drzwi od piwnicy, zapaliłem światło i
zbaraniałem. Jakiś gwałtowny ruch, ptak podskoczył i zobaczyłem go siedzącego
na koszu. Zanim oślepiony światłem zerwał się do lotu, zgasiłem światło. Nie
mogliśmy zrozumieć, w jaki sposób mógł się wydostać. Na całe szczęście piwnica
nie miała okna. Pewnie wybiłby szybę i uwolnił się. Nie było czasu na
zastanawianie się. Trzeba było go ponownie złapać.
Weszliśmy do środka uzbrojeni w rękawice i latarkę, dającą
bardzo słabe światło. Zakładaliśmy, że przy nikłym świetle latarki ptak nie
będzie mógł latać. Udało się nadspodziewanie łatwo. Złapałem go obejmując
oburącz ze skrzydłami, a gawron jakby się poddał. Jacek zapalił światło.
Okazało się, że skubaniec zrobił olbrzymią dziurę w wiklinowym koszu i przez
nią wydostał się na zewnątrz. Zapaskudził przy tym dokumentnie cały kosz i jego
otoczenie, dokonując chyba w ten sposób aktu zemsty. Zresztą udało mu się, bo
kosz już do niczego się nie nadawał.
Przystąpiliśmy do ostatniej akcji. Trochę miałem skrupuły, ale
wiedziałem, że to inteligentne ptaszysko uwolni się od czerwonych wstążek zaraz
po wypuszczeniu na wolność. Teraz Jacek trzymał gawrona obejmując go za
skrzydła, a ja mocowałem na jego nogach czerwone kokardy. Jacek uniósł ptaka do
góry i przyglądaliśmy się naszemu dziełu. Ptak zorientował się w naszych
niecnych zamiarach. Ze swoim charakterem, na pewno nie chciałby pokazać się
“swoim” z czerwonym symbolem czasów. Zemsta była natychmiastowa. Gwałtowny ruch
głowy ptaka i usłyszałem suchy trzask. Na czole Jacka, w miejscu trafionym
przez dziób, dosłownie w oczach zaczął wyrastać guz. Przeraziłem się, bo gdyby
ptak inaczej uderzył, Jacek straciłby oko. Byłem dla niego pełen uznania, gdyż
mimo okropnego bólu, nie puścił ptaka i nadal dzielnie go trzymał. Na szczęście
skóra na czole nie pękła. W całym tym zamieszaniu, zanim znalazłem coś zimnego
do przyłożenia, czoło wyglądało tak, jakby w tym miejscu wyrastał róg. Mimo
wszystko, nasze uznanie dla dzielnie broniącego się ptaka jeszcze bardziej
wzrosło.
Nie było czasu. Jacek wsadził ptaszysko pod kurtkę i
pojechaliśmy moim maluchem w okolicę uczelni, gdzie czekali jego koledzy.
Przekazałem klucz do sali, a oni poszli. Czekałem na Jacka w zaparkowanym koło
Politechniki samochodzie. Ponownie ogarnęły mnie skrupuły i coraz większy strach
o chłopców. Było wczesne popołudnie i na uczelni ruch był niewielki. A jeśli
wypchana kurtka Jacka zwróci czyjąś uwagę? A jeśli w nerwach nie uda się
przekręcić klucza i chłopcy zostaną złapani? Przecież to byłby koniec
studenckiej kariery! Czułem się okropnie. Czas oczekiwania nieznośnie się
wydłużał. Przecież już dawno powinni być z powrotem.
Na szczęście w końcu zobaczyłem roześmianą od ucha do ucha
twarz z pięknym, lekko przebarwiającym się rogiem w centralnym miejscu czoła.
Okazało się, że do nieszczęścia niewiele brakowało. Gdy chłopcy już szykowali
się do wpuszczenia ptaka, niektórzy uczestnicy zebrania zaczęli je opuszczać.
Łącznie zebranie opuściło 5 osób. Chłopcy musieli odczekać, aż prof. Rot –
sprowadzony na tę okazję z Uniwersytetu działacz CRZZ i nowych związków –
porwie swoją płomienną przemową zebranych na tyle, aby już nikt wątpiący nie
opuścił zebrania. Sama akcja poszła bardzo sprawnie. Kolega Jacka włożył do
zamka klucz i uchylił drzwi. Jacek wpuścił gawrona, a kolega zamknął drzwi, poczym
przekręcił i wyjął klucz. Spokojnie, przez opustoszałe korytarze uczelni,
opuścili miejsce przestępstwa.
Po dwóch miesiącach doszło jednak do utworzenia nowych związków, ale wówczas cała uczelnia była naszpikowana tajniakami. Podobno, na jednego biorącego udział w założycielskim zebraniu związkowca przypadało ... dwóch panów z SB.
Po stanie wojennym
Nastały kolejne lata 80. mierzone nie dającymi założonych efektów akcjami oceniania i weryfikowania nauczycieli akademickich jak też staczanymi na forum Senatu AR bojami o kształt nowej ustawy. "Zawsze słusznych racji" dzielnie bronili kolejni sekretarze Komitetu Uczelnianego PZPR, a zwłaszcza dr Andrzej Drabiński . Dorównywać mu kroku usiłował przedstawiciel ZSL - dr Jan Kaczmarek oraz przedstawiciele Studium Wojskowego.
Były też wesołe paszkwile pisywane częstochowskimi rymami przez grupę anonimowych towarzyszy i rozsyłane pocztą do domów. Czego tam nie można było wyczytać i dowiedzieć się o sobie, o kolegach, a przede wszystkim o swoich przodkach bądź skłonnościach! Autorów jakoś wkrótce opuściła wena i z nieznanych mi powodów nie doczekałem się dzieła, którego byłbym głównym bohaterem.
W międzyczasie urozmaicano nam życie rewizjami oraz 48 godzinnymi odwiedzinami na ul. Muzealnej lub w poszczególnych dzielnicowych aresztach. Czy to z okazji zbliżającego się Święta Pracy, czy też 31 sierpnia lub 11 listopada. A czasami po prostu, bez żadnego związku z jakąkolwiek datą. Gwoli sprawiedliwości muszę jednak przyznać, że gdy odmawiałem jakichkolwiek rozmów podczas zatrzymań, co było najlepszą metodą, nikt nigdy nie uderzył mnie ani nie usiłował straszyć użyciem siły fizycznej.
31
sierpnia 1983 roku, idąc na manifestację, zostaliśmy z Markiem Houszką zatrzymani
na ulicy przez patrol MO. Powodem były przypięte w widocznym miejscu znaczki
“Solidarności”. Wkrótce znaleźliśmy się w celi Komedny Dzielnicowej MO przy ul.
Jaworowej. Po pewnym czasie zaczęto dowozić demonstrantów. Wieczorem
dokwaterowano pana w bardzo podeszłym wieku, o mleczno białej siwiźnie. Przyjął
siedzącą pozycję obok mnie i z godnością znosił niewygody. Poinformował nas o
toczących się w mieście walkach. Okazało się, że został zabrany przed swoim
mieszkaniem, gdyż nie był w stanie uciec z ulicy przed szarżującymi zomowcami.
Po pewnym czasie, przez umieszczone pod sufitem zasiatkowane okienko, ktoś
dostrzegł stojącą na chodniku grupkę osób. Postanowiliśmy coś zaśpiewać, żeby
stojący na ulicy ludzie zorientowali się, że w komisariacie przetrzymywani są
demonstranci. Po krótkim kursie przygotowawczym, wszyscy lokatorzy celi gromkim
głosem zaśpiewali zwrotkę solidarnościowej piosenki. Ku naszemu wielkiemu
zaskoczeniu, stojący na ulicy mężczyźni rzucili się biegiem do ....
komisariatu. Okazało się, że byli to cywilni pracownicy MO. Po awanturze,
zamknięto nam jedyne źródło świeżego powietrza i warunki wyraźnie się
pogorszyły. Pod koniec dnia tłok w celi był tak duży, że nie było już wolnego
miejsca na podłodze. Po pewnym czasie zauważyłem, że mój sąsiad bardzo źle
znosi duszność i ciasnotę. Zaczęliśmy co chwila wołać pilnujących milicjantów,
alarmując o złym stanie zdrowia sędziwego “opozycjonisty”. W późnych godzinach
nocnych na komisariat sprowadzono jego rodzinę i postanowiono go zwolnić. Na
odchodnym mój sympatyczny sąsiad zwrócił się do mnie z nieukrywaną dumą: “Wiem
pan, ja jestem PIERWSZYM zatrzymanym z całej mojej rodziny. Ale będą ze mnie
dumni przed sąsiadami”.
Starszy pan wywiązał się z zobowiązania i z samego rana w komisariacie zjawiła się moja żona w asyście “naszego” adwokata, mecenasa Rossy. Dzięki temu ominęła nas ścieżka zdrowia na ul. Muzealnej, a cała sprawa zakończyła się jeszcze przedpołudniem rozprawą przed Kolegium ds. Wykroczeń. Co ciekawe, argumenty przytoczone przez mecenasa spowodowały, że Kolegium uznało nasze przewinienie, lecz odstąpiło od wymierzenia kary.
W zasadzie to byłem nawet nieznośny. Pewnego bowiem razu, gdy panowie z SB przyszli do Instytutu i chcieli mi wręczyć wezwanie - zwróciłem uwagę, że mogą działać na terenie Uczelni tylko na wezwanie rektora (zgodnie z Ustawą o szkolnictwie wyższym). Ku memu zdumieniu zdeprymowani stróże postwojennego prawa upewnili się tylko, "czy tak jest na prawdę" i wyszli. Dopiero wieczorem złożyli mi wizytę w domu i z galanterią wręczyli wezwanie na następny dzień do Prokuratury. Okazało się, że zaniepokojenie "czynników' wywołało odczytanie w Rozgłośni Radia Wolna Europa środowiskowego listu protestacyjnego po zamordowaniu ks. Jerzego Popiełuszki. Pan prokurator koniecznie chciał wiedzieć, dlaczego grupa wrocławskich pracowników naukowych - zebrana pewnego wieczoru w gabinecie prof. Andrzeja Wiszniewskiego na Politechnice - wystosowała ów protest, a sen z powiek spędzał mu brak wiedzy o dalszych zamierzeniach grupy. Niestety nie mogliśmy jakoś znaleźć wspólnego języka z panem prokuratotrm. Głównie dlatego, że nie potrafił mi wyjaśnić, jaki to przepis został złamany poprzez ogłoszenie protestu. Popołudniu tego samego dnia miałem w domu kolejną wizytę. Tym razem, dwoje przestraszonych pracowników Wydziału Społeczno-Administracyjnego Urzędu Wojewódzkiego, wręczyło mi zakaz działalności Komitetu Obrony Praw Człowieka. Było mi szczerze żal tych urzędników, którzy przepraszali za najście i mocno się tłumaczyli.
W tych trudnych czasach bardzo dobrze radził sobie wybrany po stanie wojennym rektor, prof. Bronisław Jabłoński. Wraz z pozostałymi przedstawicielami adiunktów i asystentów i pracowników technicznych w Senacie AR redagowaliśmy niezależny biuletyn informacyjny o pracach Senatu. W "Informacjach", oprócz wszystkich spraw przewidzianych w porządku posiedzenia, zamieszczane były też sprawy wnoszone (najczęściej przez naszą grupę) w wolnych wnioskach. Ze względów oczywistych było to nie do strawienia dla towarzyszy. Nie dość, że od stanu wojennego ukazywał się wydawany nielegalnie biuletyn "Solidarność AR", to jeszcze nie cenzurowany przez nikogo i psujący krew informator, który oficjalnie był dostarczany do dziekanatów. Na posiedzeniach Senatu protestował sekretarz PZPR Andrzej Drabiński, u rektora interweniował Komitet Wojewódzki, a także SB. Wszystko bezskutecznie. W końcu Główny Urząd d/s Kontroli Publikacji i Widowisk w Warszawie przysłał pismo zakazujące wydawanie biuletynu i grożące karą do 5 lat więzienia w razie dalszego łamania na Uczelni Prawa Prasowego. Nie zrażony rektor Jabłoński - po konsultacjach z prawnikami - odpowiedział, że nie może nam zakazać wydawania biuletynu, gdyż nie narusza on Prawa Prasowego - informator nie jest powielany w określonym nakładzie (przepisywali go na maszynach do pisania przedstawiciele wydziałowi) oraz przestał być zaopatrywany kolejnymi numerami. W rezultacie redagowaliśmy "Informacje" aż do usunięcia przedstawicieli adiunktów i asystentów z senatów akademickich na mocy znowelizowanej ustawy o szkolnictwie wyższym, tj. do 1985 roku.
W końcu nadszedł pamiętny rok 1989 i porozumienie w wyniku rozmów "okrągłego stołu". Zakończyłem moją działalność solidarnościową i mogłem więcej czasu poświęcić działalności naukowej. Teraz usiłuję normalnie funkcjonować licząc, że kraj w którym żyję też będzie normalny.
Lubię wiele rzeczy, ale kocham podróżować. Od kiedy mogę sięgnąć pamięcią wstecz, od najdawniejszych czasów dziecięcych, zawsze marzyłem o podróżowaniu. Rozpocząłem od autostopu po Polsce gdy miałem 17 lat. Moje podróże zagraniczne rozpoczęła autostopowa eskapada przez Czechosłowację, Węgry, Rumunię do Bułgarii i Jugosławii w 1968 roku. Były to moje wakacje po II roku geologii. Cały wyjazd był w zasadzie jedną wielką przygodą. Był też swego rodzaju osiągnięciem, gdyż podróż nastąpiła bezpośrednio po inwazji sowieckiej na Czechosłowację.
Podróż zaowocowała nawiązaniem wielu przyjaźni, zwłaszcza z dwoma Holendrami, z którymi przejechaliśmy kawał Rumunii i spotkaliśmy się ponownie na campingu w Neseberze w Bułgarii. Później odwiedzili mnie we Wrocławiu, a jeden z nich znalazł w Polsce żonę. Będąc na III roku geologii nawiązaliśmy z Tomkiem Kułakowskim (od kilkunastu lat w USA) kontakt z szefem Służby Geologicznej Nigru - polskim geologiem. Ponieważ zarysowała się możliwość zatrudnienia tam na okres 9 miesięcy, zdecydowaliśmy się na roczne urlopy dziekańskie i wyjazd do Niamey, aby wziąć udział w geologicznych eksploracjach Nigru. Oczywiście nie mieliśmy żadnego kontraktu czy nawet oficjalnego zaproszenia do Nigru, dlatego postanowiliśmy wyjechać do przyjaciół w Holandii, a z tamtąd (za zapracowane w ciągu miesiąca pieniądze) mieliśmy przepłynąć statkiem do Afryki.
Dzisiaj już prawie zapomnieliśmy, że w czasach realnego socjalizmu kandydaci na zagraniczny wyjazd musieli spełniać szereg warunków, z których dość istotnym było posiadanie pozytywnej opinii odpowiedniego wydziału SB. Po otrzymaniu zaproszenia z Holandii i złożeniu niezbędnych formularzy, zaczęliśmy się szykować do drogi. Byłem młody, pełen optymizmu i nie zdawałem sobie sprawy, że rzeczona opinia na mój temat mogłaby być lepsza. Okazało się, że miałem zaszargane papiery z powodu aktywnej postawy na Uniwersytecie w trakcie studenckich protestów w marcu 1968. Szlaban w bramie wyjściowej "Obozu Demokracji Ludowych" dość zdecydowanie zamyknął drogę do normalnego świata. Oczywiście nigdy nie podano mi powodu odmowy wydania paszportu, a ja byłem jeszcze na tyle naiwny, że po kilku negatywnie załatwionych odwołaniach próbowałem wyjechać ponownie do Bułgarii. W rezultacie odebrano mi tzw. wkładkę paszportową do dowodu osobistego, uprawniającą do wyjazdów do krajów "bloku". Po roku próbowałem uzyskać zgodę na wyjazd na wakacje do włoskich znajomych mego ojca pod Mediolan. Niestety, decyzja wciąż była na "NIE".
Po kilkuletnim okresie zawartość jakiejś szuflady w urzędniczym biurku zawieruszyła się i w 1973 roku uzyskałem paszport na służbowy wyjazd do Holandii - w ramach bilateralnego programu wymiany z Uniwersytetem Rolniczym w Wageningen. Co więcej, zła passa skończyła się na dobre, bo w następnym roku mogłem pojechać znów służbowo do Szkocji na kurs mikromorfologii gleb na Uniwersytecie w Aberdeen oraz do Anglii do Rothamsted Experimental Station. Było już prawie normalnie.
Wkrótce po uzyskaniu doktoratu w 1978, miałem możliwość wyjazdu na roczny kontrakt na badania mikromorfologiczne gleb związanych z Wielkim Uskokiem Kalifornijskim. Była możliwość przedłużenia kontraktu o kolejny rok. Oczywiście byłem "w siódmym niebie", ale wkrótce okazało się, że znów opinia o mojej osobie mogłaby być lepsza i ... pozostałem w kraju. A dokładnie, było to tak.
Profesor Kowaliński - uznany autorytet z zakresu mikromorfologii gleb – przebywał w 1977 r. na konferencji w Kanadzie. Spotkał tam prof. Douglasa z Rutgers University w USA, który poszukiwał gleboznawcy ze znajomością geologii i mikromorfologii gleb. Prof. Kowaliński zarekomendował mnie, gdyż spełniałem kryteria, a w tym czasie kończyłem pracę doktorską, której był promotorem. Wkrótce otrzymałem zaproszenie ze State University of New Jersey na roczny kontrakt. Byłem wówczas tuż przed obroną doktoratu, toteż wysłałem prośbę o przesunięcie rozpoczęcia badań na początek 1978 roku, na co prof. Lowell Douglas wyraził zgodę.
Złożyłem podanie do władz uczelni o wyrażenie
zgody na mój wyjazd do USA. Na podaniu wyraził zgodę prof. Kowaliński,
kierownik Zakładu Gleboznawstwa, a dyrektor instytutu złożył adnotację, że
wyraża zgodę i popiera mój wyjazd. Później musiałem jeszcze uzyskać adnotację
prorektora ds. dydaktyki, informującą o obciążeniu dydaktycznym (Zakład
Gleboznawstwa miał niedobór godzin). Jeszcze później dyrektor musiał dodać
informację, czy mój wyjazd nie zakłóci procesu dydaktycznego instytutu. Po
zebraniu wszystkich niezbędnych adnotacji, w połowie września 1977 r. złożyłem
podanie i czekałem na odpowiedni dokument umożliwiający starania o wydanie
paszportu. Wszystko wyglądało wspaniale. Praca doktorska była na etapie
recenzji, więc zacząłem przygotowania do wyjazdu. Jedynym zmartwieniem były środki
na bilet lotniczy do USA, którego cena stanowiła wówczas równoważność kilku
pensji asystenta.
W połowie października otrzymałem informację,
że z moim podaniem są jakieś kłopoty. Poszedłem do Działu Współpracy z
Zagranicą i tam szczerze współczujące panie przekazały mi informację, że partia
nie wyraża zgody na mój wyjazd. Nie mogłem w to uwierzyć. Wówczas pokazano mi
dwa dokumenty. Pierwszy zawierał negatywną opinię instytutowej grupy partyjnej,
podtrzymaną przez komitet uczelniany PZPR. Drugi był moim podaniem, na którym
wcześniejsze adnotacje dyrektora instytutu: "Wyrażam zgodę i popiera
się prośbę mgr Jerzego Webera dotyczącą odbycia stażu naukowego w USA",
a poniżej "Ewentualny wyjazd mgr Jerzego Webera na roczny staż nie
zakłóci zajęć dydaktycznych w Zakładzie Gleboznawstwa" były
przekreślone. Powyżej (z datą identyczną jak na opinii partyjnej), zobaczyłem
podpis dyrektora instytutu pod suchą adnotacją “Nie popieram”. Obie
panie były tak poruszone sprawą, że pozwoliły mi wziąć pisma, aby pokazać je
prof. Kowalińskiemu. Ten z kolei poszedł z nimi z interwencją do rektora.
To wywołało prawdziwą burzę, gdyż opinie
partyjne – a zwłaszcza podpisane pod nimi osoby - były tajne. Rektor Badura
przygotował dyscyplinarne zwolnienie mnie z pracy, z powodu „podstępnego
wykradzenia tajnych dokumentów personalnych”. Na moje szczęście, ówczesny radca
prawny odradził rektorowi takie rozwiązanie, gdyż w przypadku mego odwołania
się do sądu pracy, władze uczelni byłyby w bardzo kłopotliwej sytuacji. W
efekcie, sprawa zakończyła się oficjalnym zwrotem dokumentów, które wcześniej
oczywiście skopiowałem. Nie pozostało nic innego jak tylko przeprosić prof.
Douglasa, że nie mogę przyjechać z powodu kłopotów zdrowotnych. Sytuacja była o
tyle niezręczna, że ze względu na mój doktorat projekt badawczy został
przesunięty o pół roku, po czym prof. Douglas musiał na nowo szukać
mikromorfologa.
W 2001 r. miałem okazję odwiedzić prof.
Douglasa, który rozwiał moje skrupuły. Powiedział, że od razu domyślił się
rzeczywistych powodów moich kłopotów z wyjazdem. Do dziś nie wiem, co było
przyczyną negatywnej opinii. Byłem młodym, mało znanym asystentem, który
przyszedł po studiach na uniwersytecie. Wprawdzie nie brałem udziału w
pochodach pierwszomajowych, ale nikt nigdy mi z tego powodu nie robił zarzutów.
Podejrzewam, że jednak główną przyczyną była zawiść i chęć zrobienia prof.
Kowalińskiemu na złość. Miał on niekwestionowaną pozycję naukową i często
wyjeżdżał na zachód, co nie wszystkim się wówczas podobało.
Może tym razem opinia "towarzyszy" z Instytutu nie była najgorsza w swoich skutkach. Gdyby nie ona, nie byłoby mnie w kraju w 1980 roku. Nie miałbym okazji przeżycia solidarnościowego zrywu. Oczywiście po 1981 roku znowu miałem zamknięte drzwi na Zachód, chociaż niezupełnie. W 1982 roku, po internowaniu, sugerowano mi atrakcyjny wyjazd do dowolnego kraju świata ale ... z biletem tylko w jedną stronę. Pozostałem i nie żałuję.
Po 1989 roku znowu kolejny zakręt historii. Tym razem mam nadzieję, że bardziej długotrwały. Poszczęściło mi się i miałem okazję wyjechać na półroczny staż do Paryża. Później przyszły wyjazdy na konferencje, zaproszenia do wygłoszenia referatów na konferencjach, staż w cudownej Granadzie w Hiszpanii. Udało mi się trzykrotnie zwiedzić USA (przejechałem autobusami Greyhounda całe Stany z południa na północ i ze wschodu na zachód), Kanadę, a także zobaczyć Acapulco w Meksyku i marzenie mojego życia - Rio de Janeiro. Wielką życiową przygodą była też wyprawa do Australii w 1998 roku. Przejechaliśmy wtedy w 6-osobowej grupie samochodem campingowym z Darwin w tropikalnej Północy, poprzez pustynny interior i Ayers Rock , aż do Adelajdy, a dalej Melbourne i Sydney.
Japonia 2003
W 7 osobowej grupie (prof. Chodak z żoną, Jurek Drozd, Anka Karczewska, Marysia Niklińska z UJ, Przemek Woźniczka i ja) jechaliśmy na konferencję ISEB16. Konferencja była zorganizowana w ośrodku rekreacyjnym w okolicy Aomori, daleko na północy Honsiu. Okazało się, że w Japonii najtańszym sposobem dostania się na miejsce konferencji jest wynajęcie minivana na lotnisku w Tokio. Wcześniej dokonaliśmy rezerwacji odpowiedniego pojazdu i po przylocie zameldowaliśmy się w wypożyczalni Herza. Tu pierwszy kłopot. W głównej wypożyczalni tej znanej na całym świecie firmie ... nikt nie mówił po angielsku. Jakoś na migi i łamanymi pojedynczymi słówkami angielskimi udało się potwierdzić naszą rezerwację. Wiedzieliśmy, że w Japonii wynająć samochód można tylko po okazaniu międzynarodowego prawa jazdy. Byliśmy przygotowani na taką ewentualność i Przemek Woźniczka okazał wymagany dokument.
Po chwili zaczęły się problemy na dobre. Z niemałymi problemami wytłumaczono nam, że owszem międzynarodowe prawo jazdy jest, ale w nim jest wymieniona konwencja o ruchu drogowym z 1968 roku, a w Japoni podpisano tylko konwencję z 1949 roku. Prawo jazdy nie upoważniło do wynajęcia samochodu. W międzyczasie, z tego samego powodu, z kwitkiem zostało odesłanych kilka innych osób z Europy. My jednak nie dawaliśmy za wygraną. Bardzo miłe panie z biura połączyły mnie telefonicznie z kierownikiem Herz Japan, Mr Oguru (?), któremu wyjaśniałem wszystkie zawiłości. Głównie chodziło mi o to, ze nikt nas o tych dość specyficznych wymogach nie informował wcześniej, gdy robiliśmy rezerwację. Ponadto – argumentowałem - Polska podpisała konwencję z 1949 roku, tylko na prawie jazdy jest wykazywana później jeszcze podpisana konwencja z 1968 roku. W końcu spytałem, czy uwzględnią odpowiednie zaświadczenie z polskiej ambasady. Odpowiedź była twierdząca. Udało nam się połączyć z ambasadą i okazało się, że te kłopoty nie były niczym nowym. Konsul obiecał napisać odpowiednie pismo, potwierdzające fakt podpisania przez Polskę konwencji z 1949 roku, a następnie miał przesłać dokument faksem do Herza. Znowu czekamy na załatwienie sprawy. Przeciągające się oczekiwanie jest strasznie meczące i denerwujące. Przylecieliśmy rano, a w międzyczasie zrobiło się popołudnie. Kilka razy proszono mnie do telefonu, wciąż trwały jakieś negocjacje naszej ambasady z Herz Japan. Po chwili miłe panie wołają mnie po raz kolejny i okazuje się, że ... jednak nie mogą nam wynająć samochodu. Pismo z ambasady owszem jest, ale na prawie jazdy nie ma tej nieszczęsnej konwencji z 1949 roku. Jakieś konsultacje z władzami japońskimi definitywnie wyjaśniły, że prawo jazdy nie jest ważne. Kierownik Oguru proponuje telefonicznie, żebyśmy wzięli taksówkę i pojechali na pierwszy nocleg, a rano przyśle nam samochód z kierowcą. Jestem trochę zaskoczony i mówię, że nie planowaliśmy dodatkowych wydatków na taksówkę, tym bardziej, że pierwszy nocleg mamy ponad 150 km od lotniska. W dodatku wiedzieliśmy tylko, w jakiej miejscowości chcemy się zatrzymać, natomiast nie mamy żadnej rezerwacji i nie wiemy gdzie będziemy nocować. Kierownik Oguru przeprasza i uspokaja, że Herz zapłaci za taksówkę, a kierowca wynajętego samochodu będzie bezpłatnie. Mamy tylko przed godziną 17:00 dać znać gdzie nocujemy, a kierownik Oguru załatwi podstawienie samochodu z kierowca następnego dnia rano. Oczywiście nikt w grupie nie chce w to uwierzyć i uważają, że jest to wynik kłopotów językowych. Zdesperowani wsiadamy jednak do taksówki – minivana – i jedziemy na pierwszy nocleg. Oczywiście kierowca taksówki nie mówi po angielsku, a w drodze okazuje się, że odległość wynosi ponad 200 km i na pewno nie dojedziemy na miejsce przed godziną 17:00. No to ładnie. W końcu przyjeżdżamy na miejsce o 17:45 i kierowca wynajduje hotel. Okazuje się, że Mr Oguru jednak czekał na nasz telefon po godzinach został w pracy. Następnego dnia rano będzie podstawiony samochód z kierowcą. Jeszcze nie bardzo chcemy w to wszystko uwierzyć, ale za taksówkę z lotniska nie musieliśmy płacić. Wisielcze dotychczas nastroje stają się coraz lepsze.
Hotel jest wspaniały. Nie jakiś nowoczesny budynek, tylko tradycyjny, mały hotelik w małym zaułku. Na progu zdejmuje się buty i do hotelu wchodzi się w „hotelowych” pantoflach. Wita nas bardzo miła właścicielka. Nie mówi po angielsku, ale jest bardzo sympatyczna i na każdym kroku stara się okazać gościnność. Przy każdej okazji układa ręce jak do modlitwy i składa niskie pokłony. Zamiast łóżek są maty, rozsuwane „papierowe drzwi”, parząco gorąca woda w tradycyjnej japońskiej łaźni. Słowem wspaniale. Następnego dnia rano wstaliśmy dużo wcześniej niż planowaliśmy i jeszcze zwiedzamy okolice. Widzimy jak do zaułku zajechał nowoczesny autokar. Wysiadł z niego kierowca, przebrał się w białą koszulę, zawiązał krawat i poszedł do hotelu, a my czekamy na naszego minivana. Po chwili okazuje się, że to właśnie „nasz” pojazd. Jest rewelacyjnie, kierowca nawet trochę mówi po angielsku. Wyjeżdżamy w drogę. Kierowca co pewien czas łączy się z Mr Oguru i woła mnie: - Boss telephone. Przez cały czas nad wszystkim czuwa Mr Oguru. Autokar jest na około 20 osób. Z przodu mamy siedzenia jak w zwykłym autokarze, a z tyłu centralnie usytuowany stół i dookoła niego siedzenia. Możemy w trakcie jazdy bankietować. Przejechaliśmy całą drogę jak VIP-y. W czasie 4 dniowej podróży zwiedzaliśmy zjeżdżakliśmy z trasy, aby zwiedzić wszystkie interesujące miejsca. Kierowca załatwiał nam noclegi, sam wynajmował osobny pokój. Po drodze zawiózł nas na Fuji – świętą górę Japonii, na którą wywiózł nas do połowy jej wysokości. Dalej jeszcze mogliśmy pójść pieszo w wyższe partie wulkanu. W końcu zawiózł nas na miejsce konferencji, pożegnał się i pojechał.
W tym samym dniu telefon na recepcję od Mr Oguru, który upewnia się, czy wszystko w porządku. Przy okazji tłumaczy się, że ponieważ nie będziemy mieć samochodu w trakcie konferencji, nasza oplata będzie mniejsza niż wynikająca z rezerwacji. Jest to trudne do uwierzenia, ale nie płaciliśmy ani za kierowcę, ani za jego noclegi, ani za paliwo, ani za opłaty za autostrady. Zapłaciliśmy tylko za wynajęcie samochodu. Nikomu nie może to się pomieścić w głowie. Jak zwykle sceptyczny Jurek Drozd mówi: - „zobaczymy czym stąd wrócimy!” Po kilku dniach, Mr Oguru telefonuje i proponuje, abyśmy wzięli na powrót taksówkę na koszt Herza. Na recepcji proszę o załatwienie sprawy i pytam, jaki to będzie koszt – do Tokyo jest ponad 800 km. Okazuje się, że zapłata za kurs będzie większa niż nasza opłata za całe wynajęcie samochodu. Proszę o połączenie z Mr Oguru i przekazuję mu tę informację. Następnego dnia dowiaduję się, że Herz rezygnuje z opcji z taksówką. Wyśle samolotem kierowcę do Aomori, który na lotnisku weźmie samochód z wypożyczalni Herza i odwiezie nas do Tokio. Jeszcze na lotnisku w Tokio Jurek Drozd nie może uwierzyć: „– Zobaczymy na ile będzie obciążenie karty kredytowej”. Jego obawy były bezpodstawne. Po powrocie okazało się, że za całą eskapadę zapłaciliśmy znacznie mniej, niż cena najtańszego połączenia Tokio - Aomori. Do dziś nie wiem jaka była przyczyna tak szczególnego potraktowania naszej ekipy.